poniedziałek, 7 lipca 2014

Nie umiem być sama

"Daj mi spokój, po prostu chcę pobyć sam" - brzmi groźnie, ale groźnie wcale być nie musi. Podobno wszyscy czasami chcemy pobyć sami. Podobno.




Bycia samej wyjątkowo się boję. W tych rzadkich chwilach kiedy jestem sama w domu czuję lęk i niepewność. Jestem zagubiona. Robię głośniej radio albo telewizor, gadam do psa, gadam przez telefon, gadam na fejsbuku - cokolwiek, byle tylko zagłuszyć ciszę. 

Pamiętam dobrze sytuację z pierwszej klasy szkoły podstawowej. Większość z was pewnie tę historię zna, bo opowiadam ją czasami przy piwie jako "śmieszną" opowiastkę z mojego życia. Tak więc dla tej części, która nie słyszała. W pierwszej klasie reprezentowałam szkołę (też nie wierze!) jako "sztandarowa" - jedna z dwóch dziewczynek od sztandaru. Pewnego dnia mieliśmy jechać z wychowawczynią na obchody czegoś tam do jakiegoś tam lasu. Sztandarowy chłopiec się spóźniał, wychowawczyni wraz z koleżanką czekały na niego przy autokarze. Ja natomiast z całym sprzętem siedziałam już w busiku pełnym babć i dziadków - w dodatku z Rosji. Wychowawczyni i koleżanka na chwilę odeszły od autokaru, a ten jak na złość właśnie ruszył. Dwie bite godziny ja - ośmioletnia ja - spędziłam sama, z masą żelastwa i ciężkiego materiału, wśród obcych ludzi z których większa część nie mówiła po polsku. Ostatecznie jedna z babć pomogła mi się ogarnąć i zostawiając ten pieprzony sztandar w autokarze wzięła mnie za rękę i wycieczkę do lasu odbyłam z nią. Faza co?

No właśnie nie. Nie faza była również wtedy, kiedy będąc z rodzicami (pierwszy i ostatni raz) nad morzem postanowiłam pobawić się w dwunastoletnią romantyczną samotniczkę. Wybyłam gdzieś tam wgłąb plaży w Rewalu (plaża w Rewalu w środku sezonu - u know what I mean) i po półgodzinnym spacerze doszłam do wniosku, że nie wiem gdzie jestem. Zaczęłam panikować, wybiegłam na ulicę i zobaczyłam, że to już chyba nie te miasto. Ostatecznie jakoś wróciłam, ale bałam się jak cholera. Bałam się również wtedy, kiedy rozstałam się z nim po raz pierwszy.

Rozstałam się po raz pierwszy na tak długo. Na dwa miesiące chyba, a wcześniej rozstawaliśmy się raptem na kilka dni. Mimo młodego wieku wcześniej nawet na wakacje z rodzicami jeździliśmy razem. Do babci jego na wieś. Nad jezioro z ciotkami. Wszędzie. Ale tamtego lata rozstaliśmy się na całe wakacje bo on poleciał do Stanów. Jak dobrze pamiętam pierwsze trzy tygodnie odliczałam minuty do "dnia telefonu" i pilnowałam na zegarze godziny jego wylotu z Warszawy. Każdego dnia patrzyłam na tę siódmą czy którąś tam z minutami myśląc coś w stylu "to godzina naszego rozstania". Masakra, wiem. 

Bycia samej wyjątkowo się boję. Nie potrafię siedzieć za długo w wannie, nie relaksują mnie samotne spacery i naciskam szybciej pedał gazu, kiedy jadę sama gdziekolwiek. Byle szybciej być z kimś. Byle szybciej zabić tę ciszę. Byle szybciej odciąć się od swoich myśli. I mimo usilnych prób psychoterapeuty nadal robię wszystko, żeby nie stanąć sama ze sobą twarzą w twarz.