czwartek, 24 kwietnia 2014

Między Alaską a Ostrołęką, czyli moje o Islandii

Tydzień temu wykorzystałam wielką szansę, jaką dała mi moja praca. Byłam na Islandii w podróży służbowej, którą wywalczyłam sobie sama. Ototo moja krótka historia, jak to z tą podróża służbową było.





Środek grudnia. Środa w pracy, za oknem śnieg, ciemno o piętnastej i rozmowy głównie o świętach. Odświeżam maila rutynowo, kilka zaproszeń na wykłady, parę spamów, informacja o jakimś projekcie. Nic dla mnie - myślę, zaznaczam do wyrzucenia, ale coś mnie powstrzymuje. Otwieram maila o tym projekcie: nabór wniosków na wyjazdy pracowników w ramach funduszy norweskich. Projekt europejski skierowany do wszystkich szkół i uczelni. Wyjazdy do Norwegii, Islandii albo Lichtensztajnu. Łubudubu. Chce jechać do Islandii. No dobra. Przedstawiam swój pomysł Pani Kierownik, która unosząc brew mówi - 'no cóż, ja nie wiem, jeżeli dobrze uzasadnisz potrzebę, jeżeli ci się uda przebrnąć przez sito, no cóż, ja nie wiem, ale proszę próbować.' Teoretycznie sprawa wydaję się prosta - szukam instytucji partnerskiej i jadę. W praktyce okazuje się, że kilkudniowa wizyta to dwa i pół miesiąca wypełniania formularzy, dziesiątki zebranych podpisów, godziny próśb o przesłanie dokumentów z Islandii do Polski kurierem na ich koszt, ból głowy, terminy, telefony, odświeżanie strony z decyzją. I wiecie co. Wiecie. Udało się. Próbowało kilkudziesięciu pracowników, udało się kilku. Szczęście, upór i olbrzymie chęci. Jestem mega dumna, że własnymi rączkami, tymi rączkami dwudziestopięcioletniego pracownika administracyjnego z półrocznym stażem, to właśnie mi się udało.
_________________________________________________________________________________

No dobra, tyle o pracy, teraz do rzeczy. Kilka akapitów o tym co mnie rozbawiło, co wzruszyło, zdziwiło, zaniepokoiło, zaskoczyło, co się potwierdziło czy też obaliło - a więc parę słów o tym z czym TO się w rzeczywistości je.

O POGODZIE
Po wyjściu z lotniska obowiązkowo głęboki wdech powietrza smakującego jak te u nas po burzy. Burzy z gradem i wichurą. Tak, na Islandii jest zimno i piekielnie wieje. Oczywiście, można mówić, że miałam pecha i źle trafiłam, może w lipcu byłoby inaczej, tak czy owak uważam, że jest po prostu zimno i wietrznie.


Co ciekawe, deszczo-wiatro-śnieżyca pojawia się i znika w mgnieniu oka. Jadąc w głąb wyspy śnieg padał i przestawał padać co kilka minut, a białe, oblodzone drogi co chwilę zamieniały się w suche asfaltówki. Chwilami wiatr wiał tak mocno, że nie dało się otworzyć drzwi do samochodu, a dłonie odmarzały nawet w islandzkich, ciepłych rękawiczkach. Spacerując po Rejkiawiku przeczekiwałam wichuro-śnieżycę w sklepach z pamiątkami. W większości przypadków nie zdążyłam obrócić stojaka z pocztówkami, a już świeciło słońce. Skoro mówimy o sklepach z pamiątkami...

O CENACH 
rybki:)!
Widząc stan konta przed wyjazdem pomyślałam nołej, prawie dwie wypłaty na sześć dni, nie wydam tego, choćbym się naprawdę postarała. Islandczycy, cwaniaczki, mają walutę, której jak się okazało, nie ogarniam. Tysiąc coś tam to chyba nie dużo, skoro mam sto czterdzieści tysięcy ee? Hm. Po dwóch dniach nie miałam połowy pieniędzy nie kupując nic konkretnego (jednak nie ukrywajmy, na konsumpcji nie oszczędzałam). Przedostatniego dnia burknął sms z kodem do przelewu z konta oszczędnościowego, czyli jak zwykle - ile kasy byś nie miał na wyjeździe, to i tak zapewne wszystko wydasz. Co jest drogie? Drogie są pamiątki typu magnesy na lodówkę, breloczki i inne gadżety, nie wspominając już o cenach rzeczy wełnianych, typu swetry czy rękawiczki (mimo wszystko uważam, że rękawiczki warto nabyć - są najlepsze!:)) Drogi jest alkohol, którego nie kupisz w 'normalnym sklepie', tylko takim super specjalnym, państwowym, otwartym do 18. Najtańszym 'spożywczakiem' jest Bonus - sklep o konstrukcji Biedronki i zapewne, dla Islandczyka, asortymencie Biedronki. W Bonusie jest taniej, co nie znaczy, że tanio. Drogie jest oczywiście jedzenie na mieście - śniadanie w stylu kawa i coś do niej to wydatek 3-4 razy większy niż w białostockiej Bułce z Masłem albo innej Baristacji. Czy warto wydawać pieniądze na jedzenie w knajpach? To zależy.


O JEDZENIU
Zanim o samym jedzeniu, podstawowa rzecz - smak wody. Rzeczywiście, zgodnie z tym co czytałam i słyszałam, gorąca woda z kranu śmierdzi siarką, ale zimna jest niesamowicie pyszna i orzeźwiająca. Piję bardzo dużo wody butelkowej w Polsce i mimo tego, że próbowałam już przeróżnych wód, nic nie przebije islandzkiej, lodowatej kranówy. Wyjeżdżając do Islandii słyszałam, że podobno dzięki tej super wodzie ich napoje typu cola również są wyjątkowo smaczne. Nie mogłam się doczekać i spróbowałam już w samolocie upewniając się wcześniej, że lecąc Icelandair'em dostanę islandzką pepsi. Szczerze mówiąc? Nie zauważyłam różnicy. Za to zaskoczył popularny, miejscowy Malt Og Appelsin - napój przypominający nieco Radlera, nieco podpiwek, w każdym razie super dobry. Rozkminianie smaku zajęło mi cały wyjazd, a sześciopak przywiozłam do Polski (już wypiłam/rozdałam:(). Islandzkie piwo z kolei smakuje przeciętnie - chociaż jedno szczególnie przypadło mi do gustu (no ale cena, wiadomo). Co do wódki nie wiem, nie próbowałam. A szkoda.
W trakcie lotu oprócz pepsi spróbowałam również ichniejszych, kwadratowych, bardzo smacznych  mini burgerów z jakiegoś przyjemnego w smaku zwierzaka, pewnie jagniątka albo owieczki (pozdrawiam Patunia;)). Po wylądowaniu zrobiliśmy zakupy w Bonusie, ładując do koszyka jakieś serki, sery, napoje, chleb i baranie steki. Te ostatnie okazały się najlepszym zakupem na świecie, wyszły naprawdę zajebiste, mimo tego, że były już przyprawione (czego nie znoszę w Polskich mięsach typu karkówka na grilla) - tzn. zamarynowane w nieznanej mi dotąd marynacie. Steki z barana okazały się jedynym obiadem, jaki zrobiliśmy, reszta to stołowanie się na mieście - przez większość dni łącznie ze śniadaniami. Na śniadanie albo popołudniową kawę chodziliśmy do w najstarszej piekarni w Rejkiawiku czy też innego hipsterskiego miejsca, którego nazwy już nie pamiętam (coś z kaffi, to pewne;)). A co na śniadanie? Chrupiąca, najsmaczniejsza jaką dotychczas jadłam ciabatta z szynką kurczakiem czy czymś innym oraz kawa albo mega dobre, niesłodkie (!) smoothies. Co ciekawe, w większości miejsc regular kaffi pijesz do woli - cóż, w Polsce szybko taki system by upadł:).
 www.icelandreview.com
Odpowiedź na pytanie czy na Islandii warto jeść na mieście nie jest  jednoznaczna. Podczas samotnego spaceru po Rejkiawiku, chowając się przed śnieżycą, wstąpiłam do jakiejś w miarę rozsądnie wyglądającej restauracji. Zamówiłam szaszłyk jagnięcy z dodatkami - ryżem i sałatką, który okazał się drogim, żylastym, gumowatym, posypanym tanim curry, niewypałem. Tak więc wydaje mi się, że w Rejkiawiku jeść na mieście warto w przypadku, kiedy mamy kogoś na miejscu, kto może nas zaprowadzić na coś naprawdę super. Michaś zaprowadził mnie na najcudowniejsze na świecie burgery grillowane na prawdziwym grillu (nie jakimś nędznym blacie albo patelni grillowej - lepsze niż Miły, Elvis i wszystko razem wzięte), na mega śniadania o których wspomniałam wcześniej, oraz na hot-dogi do niepozornej budki z hot-dogami. Hot-dogi rozłożyły wszystko co dotychczas jadłam w swoim życiu. Tak. Bill Clinton miał racje. Hot-dogi z islandzkiej budki to prawdopodobnie najlepsze hot-dogi jakie można zjeść na świecie.

Edit. Jak mogłam zapomnieć! HákarlHákarlHákarHákarl Zgniły rekin! Pewnym krokiem udałam się po nóż, żeby otworzyć opakowanie z białymi kawałkami ryby. Zanim rozcięłam opakowanie myślałam - nie będzie tak źle, na pewno nie będzie aż tak źle. Było. Było bardzo źle. Śmierdziało na kilometr czymś, czego nie da się opisać. Trupem w starych skarpetach, może tym trochę. Ugryzłam i wyplułam, chociaż uważałam się za taką twardzielkę. Masakra, serio. Masakra. 

O MIEŚCIE i LUDZIACH

Rejkiawik. Miasto. Stolica kraju. Wikipedia głosi, że w mieście mieszka 120 tysięcy osób, natomiast w całym regionie okołorejkiawickim 200 tysięcy - czyli 3/5 kraju. Rejkiawik na pierwszy rzut oka wydał mi się kolorową Ostrołęką. Po dłuższych przemyśleniach zmieniłam zdanie - z Ostrołęką ma niewiele wspólnego, trochę bliżej mu do hiszpańskich czy portugalskich miasteczek zimą (pewnie dlatego, że Rejkiawik jest malutki i sprawia wrażenie przytulnego). Z prawie każdego miejsca, pomiędzy domkami, w których mieszczą się sklepiki i restauracje, widać góry i ocean. Po ulicach miasta chodzą głównie turyści z aparatami. Jest względnie cicho i dość spokojnie. Ba! Jak na stolicę kraju, jest niezwykle cicho i spokojnie. Bloki - zazwyczaj sypialnie, położone są poza centrum miasta. Rejkiawickie domki bardzo często mają wesołe barwy - kolorowe dachy, urocze mozaiki, barwne doniczki. Wszystko to, jak sądzę po to, aby pokolorować nieco szary krajobraz. W Rejkiawiku, podobnie jak w całej Islandii, nie ma zieleni i mimo tego, że moje oczy i nos uczulone na wszystko w końcu odpoczęły, czegoś mi tam trochę brakowało. Jakie jest życie w Rejkiawiku? Wydaje mi się, że spokojne, ale też trochę monotonne i nudne. Rejkiawik jest piękny, jest inny niż wszystkie stolice, które do tej pory widziałam. Jest inny niż wszystkie miasta, które do tej pory widziałam. Rejkiawik to takie must see na mapie świata.


Islandia jest magiczna, trochę jak z bajki. Zapewne większość z was słyszała o tym, że Elfy opóźniły budowę islandzkiej drogi (a dokładniej protesty w ich obronie, coś w stylu naszej Rospudy;)). To nie żarty. Połowa Islandczyków wierzy w Elfy (Islandki wyglądają jak elfki, serio!) Co więcej, w Rejkiawiku nie ma problemu z komunikacją ze Świętym Mikołajem - każdy może wysłać do niego list:). Kończąc opowieść o bajce i schodząc na ziemię, parę słów o ludziach. Ze względu na swoją misję zawodową miałam okazję poznać Islandczyków troszkę lepiej, niż przeciętny turysta, który co najwyżej zapyta o drogę. Na pierwszy rzut oka wszyscy są niesamowicie otwarci - mówią do siebie po imieniu (btw. nie mają nazwisk!), uśmiechają się, proponują kawę. Po pięciu minutach sprawiają wrażenie zmęczonych tym, że zawracasz im głowę. Miło ale z dystansem. Jak to podsumował znajomy - chciałaś towarzystwa bez dystansu, to trzeba było jechać na Białoruś. W przyszłości :).

O TYM, CO TAM NAJWAŻNIEJSZE

Czyli o przyrodzie krajobrazie. Widok  na Islandię z samolotu sprawia, że kręci się w głowie i opada przysłowiowa kopara. Na Islandii na próżno szukać drzew, krzewów czy kwiatków. Nie ma tam krówek, ale za to są baranki, kaczki i małe, jakieś takie kudłate koniki. Islandzki krajobraz to Mars, Alaska i Alpy w jednym. Islandzki krajobraz po prostu nie mieści się w głowie. Islandzki krajobraz wygrywa wszystko. Katarzyna wiedząc, że mój zachwyt nad przyrodą zazwyczaj kończy się po minucie słowami 'dobra, ale już chodźmy' słuchając moich opowieści o Islandzkim krajobrazie powiedziała - no to serio musi być dobrze, skoro tak długo mówisz o czymś przyrodopodobnym.
Na Islandii jest niesamowicie. Jest niesamowicie, bo w kwietniu do 23 jest jasno. Niesamowicie, bo jest naprawdę surowo. Kosmicznie surowo. Tak właśnie jest. Wszystko co słyszeliście o widokach na Islandii pomnóżcie razy dziesięć albo sto. I pojedźcie tam koniecznie! Ale wcześniej trafcie w totka, no chociaż czwórkę ;).

Edit. O nie! Zapomniałam wspomnieć o blue lagunie, czyli Islandzkim geotermalnym SPA dla ciała i ducha. Zapomniałam, a nie powinnam, bo nie ma nic lepszego niż pływanie w gorącej wodzie pełnej supermineralnych składników, kiedy na głowę pada kwietniowy, islandzki śnieg. 

Ach i najważniejsze;) - wizyta współfinansowana ze środków funduszy norweskich i EOG, pochodzących z Islandii, Liechtensteinu i Norwegii.

More photos: 


gejzer, czyli parująca ziemia :)) 

podgrzewana (!) plaża

mega wodospad

widoczek

widoczek2:)